Ziemia Święta 2013

27.04.2014r. - Dzień kanonizacji

O północy wyjechaliśmy do Rzymu. Nasi kierowcy podwieźli nas w pobliże Zamku św. Anioła, skąd piechotą doszliśmy do via della Traspontina. Stamtąd mieliśmy ok. 50 m do via della Conciliazione (ul. Pojednania), która cała była już (o 3.30) zapełniona ludźmi.

Ludzi cały czas przybywało. Potem dopiero dowiedzieliśmy się, że nasza znajoma, która ok. godz. 4-ej rano była pod Zamkiem św. Anioła, już tam została, bo nie dało się podejść bliżej.
Podczas beatyfikacji było inaczej: na głównej ulicy, prowadzącej do Placu św. Piotra, nie było ludzi; zaczęto na nią wpuszczać dopiero ok. 6-j rano. Teraz via della Conciliazione była pełna, a na Plac planowano wpuszczać pielgrzymów od godziny 5ej.

I znowu, jak trzy lata wcześniej, rozpoczęło się czekanie. I stanie. Niestety, nie mieliśmy ze sobą nawet najmniejszego stołeczka, a ścisk był tak wielki, że nie było szans, by usiąść na ulicy. Teraz żartujemy z Piotrem, że to była nasza najdłuższa stojąca Msza św. Usiedliśmy dopiero o 13ej, nie licząc 10 min., podczas których papież Franciszek głosił kazanie. Ojj, jak wtedy żałowaliśmy, że nie mówił dłużej ;-) moglibyśmy dłużej posiedzieć. Problem był bowiem w tym, że po to, byśmy mogli usiąść na ulicy, na kurtkach, trzeba było kooperacji okolicznych osób, by jakoś to zrobić ;-)
Zresztą zdjęcia mówią same za siebie.

kan01kan02kan03kan04kan05kan06

Tym razem nie weszliśmy z Piotrem na Plac św. Piotra. Byliśmy blisko wejścia, ale na sam Plac nie weszliśmy. Staliśmy na via della Concilliazione, blisko środka tej ulicy, dzięki czemu po Mszy św. papież przejechał od nas w odległości ok. 4 m.
Ale nie to było najważniejsze, choć ważne ;-) To już drugi papież, którego widzieliśmy z tak bliskiej odległości. Pierwszym był papież Benedykt XVI na Spotkaniu Rodzin w Mediolanie w 2012r. Mamy nawet zdjęcie, gdy papież Benedykt patrzy wprost na Mariannę. Niesamowite to było (i nadal dla mnie jest), że papież spojrzał na córkę akurat wtedy, gdy robiła zdjęcie. :-) mediolan-pp-benedykt Fotograficzny cud w masie kilku tysięcy ludzi wokół!

A wracając do kanonizacji. Czasem zastanawiamy się z Piotrem, „po co nam to jest"? W jakim celu spędzamy tyle godzin podróży w autobusie, wydajemy dużo pieniędzy na jakiś wyjazd, ponosimy w czasie wolnym od pracy trud i zmęczenie? A na końcu stoimy kilkanaście godzin i uczestniczymy we Mszy św. na ulicy, w ciżbie ludzi.
Czy to ma sens?
Może dla kogoś to nie ma sensu, ale my dzięki temu doświadczeniu wiele dowiedzieliśmy się o nas samych. Bo kształtują nas przeżyte doświadczenia. One są ogromnie ważne. Myślę, że bez takich czasem „męczących" doświadczeń człowiek żyje w iluzji o sobie, stwarzanej rutyną i swoistym poczuciem bezpieczeństwa, jakie dają znane miejsca, znani ludzie, komfort i wygoda, swoiste „panowanie" nad czasem i otoczeniem. A to, co związane z trudem, z niewiadomą, z niespełnionymi oczekiwaniami i marzeniami, szybciej i mocniej wydobywa z człowieka prawdę o nim. Prawdę, której nie chce się dostrzegać, ale która już zauważona nie da się tak łatwo schować. Trzeba się z nią zmierzyć, pozwolić, by nas kształtowała i przemieniała spojrzenie na siebie, na świat, na innych. A w ostateczności – na Boga.

We mnie na przykład zrodziło się po doświadczeniu beatyfikacji (http://blog.wiara.pl/eliczka/2011/10/22/01-05-2011r-dzien-beatyfikacji-papieza-jana-pawla-ii) więcej wewnętrznej zgody na oczekiwanie. Pojawiła się wytrwałość, bo dostrzegłam, jak bardzo jest ona ważna i jak potrzebna do tego, by coś osiągnąć. Nadal jestem niecierpliwa, ale umiem już poczekać. Godzę się na czekanie.

Piotr natomiast teraz doświadczył mocno, że ludzie są męczący. Mówi, że musiał sięgnąć głębiej w siebie, by zachować w sobie cierpliwość, zwłaszcza wobec zachowania niektórych z nich. Bardziej negatywnie odbierał to, że ludzie wokół się pchali, tłoczyli, starali się (niemalże „po trupach") wejść na Plac. Nie czuł atmosfery oczekiwania na kanonizację.
I to prawda.
Faktycznie było tak, jak Piotr zauważył i odebrał.
To niestety pokazuje, jak bardzo powierzchowne jest nasze chrześcijaństwo. Każdy chciał wejść na Plac, a miejsca na Placu było bardzo mało (w odniesieniu do ilości chętnych). Zawsze wtedy, gdy jakiegoś dobra jest mało, a chętnych wielu, okaże się, co nami kieruje – czy chęć zaspokojenia swego pragnienia, czy uwaga, skierowana na drugiego człowieka i troska o to, by to on zrealizował swoje marzenie.

Widać to było także podczas rozdawania Komunii św. Na środku ulicy stały barierki, dzięki którym wydzielona została strefa wolnego miejsca, w której poruszali się wolontariusze służby porządkowej, policja i karabinierzy. I tamtędy też po Mszy miał jechać papież. Tamtędy też szli księża, roznoszący Pana Jezusa, stawali przy barierkach i podawali Go do ust ludziom. Nie można było przyjąć Pana Jezusa na rękę; odmawiali. Dlatego trzeba było dojść do barierki. A z kolei przy niej stali ludzie, którzy nie chcieli od niej odejść, bo nie mieliby papieża „na wyciągnięcie ręki", gdy będzie przejeżdżał. Z naszej strony ludzie do barierki doszli – ci, co stali blisko, tak się ścieśnili, by każdy chętny mógł przyjąć Komunię św. Ale po drugiej stronie nie wszyscy otrzymali Pana Jezusa, bo inni ich nie dopuścili, nie chcąc ustąpić miejsca przy barierce. Widać to było w momencie, gdy księża zaczęli wracać do ołtarza, a ludzie wyciągali ręce, chcąc zwrócić na siebie ich uwagę. Z reguły stali dość daleko od przejścia. To było ogromnie smutne.
I pokazały się też mankamenty organizacyjne, do jakich może dojść podczas Mszy św. z udziałem tak wielkiej liczby wiernych. Wprawdzie potem w pobliskich kościołach można było przyjąć jeszcze Komunię św., ale to nie to samo, co podczas konkretnej Mszy św. Zwłaszcza gdy o tym zadecydowała czyjaś dobra wola i nieumiejętność zrezygnowania z „atrakcji" bycia w pobliżu przejeżdżającego Ojca Świętego.

kan07kan08kan09kan10kan11kan12kan13kan14kan15kan16kan17

To nie znaczy, że podczas oczekiwania i przebiegu uroczystości dominowały jedynie egoizm i ukierunkowanie na siebie, ale były one dostrzegalne i akurat Piotrowi mocno zapadły w pamięć. Ja tak mocno tego nie odebrałam, bo pewnie skupiona byłam na tym, by wytrwać ;-) Piękne było to, że co jakiś czas odmawialiśmy sobie z Piotrem różaniec, kolejne tajemnice, i z tej modlitwy czerpaliśmy siłę i nadzieję.

Poza tym dzięki tym wyjazdom na beatyfikację, a teraz na kanonizację, coraz bardziej dostrzegam pewną zależność w moim życiu. Im więcej trudu w coś włożę, im chętniej zrezygnuję z wygody i komfortu, tym łatwiej mi otworzyć się na innych ludzi. Przyjąć ich z ich słabościami, brakami, ułomnością. Te wyjazdy tak naprawdę były dla mnie swoistą walką z własnym egoizmem i wygodnictwem, a także prowadziły mnie do zaakceptowania własnej słabości, osobistych niedociągnięć i braków.

A Msza kanonizacyjna pozostanie w naszej pamięci tak samo, jak Msza beatyfikacyjna. Oboje z wielkim wzruszeniem odbieraliśmy aplauz, jaki zrywał się wśród wiernych, gdy na telebimie pokazywano papieża emeryta. W pełni uczestniczyliśmy w liturgii, bo przed Mszą rozdawano wśród ludzi książeczki z tekstem włoskim, łacińskim i w danym języku, w którym wypowiadane były modlitwy czy czytane Słowo Boże. Dzięki temu rozumieliśmy to, co się w danym momencie dokonuje, co jest przekazywane.

Wyjeżdżaliśmy z Rzymu z postanowieniem powrotu do tego miasta już na spokojnie, w porze najmniej obleganej przez turystów, by wreszcie pomodlić się przy grobie św. Jana Pawła II i w końcu zajrzeć choćby do jednej z sal Muzeów Watykańskich :D